Na naszych łamach recenzowaliśmy już dwie powieści kryminalne Kamila Staniszka – „Kocią mordę” i jej kontynuację zatytułowaną Zemsta ma smak czerwieni”. Obie pokazały lokalne, samorządowe środowisko i wiążące się z nim patologie. Ten debiutant związany jest od lat z Piasecznem, tam pracuje jako dziennikarz i redaktor tygodnika, tam również umieścił akcję swoich powieści. Po godzinach jest wielkim fanem muzyki metalowej.

W zeszłym roku wydałeś „Kocią mordę”, w obecnym kontynuację zatytułowaną „Zemsta ma smak czerwieni”. Na ile jesteś zadowolony z odzewu na te pozycje?
Jestem bardzo zadowolony – pierwszy nakład „Kociej mordy”, który planowałem na 2-3 lata, rozszedł się niemal całkowicie w niecałe trzy miesiące. Po wydaniu „Zemsty” sprzedaż pierwszej części znów się zwiększyła i prawdopodobnie w ciągu najbliższego miesiąca ukaże się drugie wydanie. A wszystko praktycznie bez żadnej dystrybucji – książki sprzedają się głównie na rynku lokalnym, w jednej księgarni i w jednym sklepie internetowym. Jestem naprawdę miło zaskoczony, bo wiem, że ludzie raczej niechętnie sięgają po książki debiutantów. Sam nie pamiętam, kiedy ostatni raz czytałem debiutancką powieść.

Jesteś lokalnym dziennikarzem, stworzyłeś bohaterów z własnego miasteczka, którzy również są dziennikarzami i również wydają lokalne pismo. Nie sposób więc uniknąć porównań.

Tak, poszedłem na łatwiznę. Praca nad każdą z książek zajęła mi około trzech tygodni. Nie musiałem gromadzić literatury i mozolnie kreować środowiska bohaterów. Po prostu wrzuciłem ich w scenerię, którą dobrze znałem. Zabieg trochę ryzykowny, bo trudno uciec od porównań i analogii. Z drugiej strony to właśnie lokalność moich książek przesądziła o ich oryginalności i stała się atutem przyciągającym czytelników.
Piszesz wiele o warsztacie dziennikarskim, o konstruowaniu newsów, zdobywaniu publiczności za pomocą sensacji. To z pewnością prawda, a ja jestem ciekawy, jak oceniasz takie działania.

Sensacyjna informacja przyciąga odbiorców – czytelnicy lubią wyrazistość, dosłowność, nazywanie rzeczy po imieniu. Dziś dziennikarze w coraz większym stopniu starają się zadowolić czytelników, często upraszczając i spłycając poruszaną tematykę. Myślę, że sztuką prowadzenia dobrej lokalnej gazety jest umiejętność balansowania pomiędzy treściami sensacyjnymi, a takimi, które są społecznie ważne, ale nie na tyle efektowne, by samodzielnie mogły przyciągnąć czytelnika.

Prasa się z pewnością tabloidyzuje, nawet największe dzienniki i tygodniki ulegają tej pokusie.
To przerażające i smutne, bo przecież dziś – w dobie internetu, gdy gazety nie mogą konkurować z szybkością przekazywanych informacji, powinny je pogłębiać, analizować, wzbogacać i nadawać im szerszy kontekst. Jednak stawką walki jest reklama i rząd dusz, który dany tytuł ma owemu reklamodawcy oddać. Ludzie codziennie są zasypywani tysiącami informacji, często nie mają ani czasu ani ochoty na ich przetworzenie i wyciąganie wniosków. Dziennikarze próbują więc ich wyręczyć – podać im gotowy, skondensowany produkt w pigułce – często podkoloryzowany, pełen uproszczeń i przekłamań. Jednak wspomniane dzienniki i tygodniki nie egzystują w oderwaniu od rzeczywistości – narzekanie na ich poziom tak naprawdę można sprowadzić do narzekania na poziom czytelnika.

Twój główny bohater Andrzej Kalicki to ostatni Mohikanin wolnej prasy lokalnej. Udaje się mu zachować niezależność od samorządowo-biznesowo-politycznych układów na swoim podwórku. W rzeczywistości to pewnie tak dobrze nie wygląda?

Wydawanie niezależnej gazety lokalnej w małej miejscowości pewnie jest trudne. Wystarczy zadrzeć z Panem, Wójtem i Plebanem i już się okazuje, że nie ma innych źródeł finansowania. Jednak specyfika terenów podwarszawskich sprawia, że udaje się wydawać w pełni niezależną gazetę – współpracujemy z kilkunastoma samorządami lokalnymi i tysiącami firm, które korzystają z naszych usług reklamowych. Nie mamy żadnych strategicznych reklamodawców, którzy mogliby determinować treść artykułów, a samorządowcy również od wielu lat nie mają zakusów, by próbować podporządkować sobie lokalne media. Owszem – usłyszałem kiedyś od jednego z lokalnych watażków – „co wy kur… gryziecie rękę, która was karmi?”, po czym zerwał z nami umowę. Ale takie sytuacje zdarzały się raczej rzadko i przyjmowałem je wzruszeniem ramion. Gazety nie robi się po to, żeby wszystkich zadowolić. Gdy opisujemy jakiś lokalny konflikt, to najczęściej po wydrukowaniu artykułu dzwonią do mnie obie jego strony tego i zarzucają stronniczość. Wtedy wiem, że dobrze wykonaliśmy dobrą robotę. Gdyby jedna ze stron zaczęła mnie klepać po plecach, to zacząłbym się niepokoić. Z drugiej strony mam świadomość, że wiele osób docenia naszą niezależność i nie czuję się znienawidzony – jak Andrzej Kalicki, bohater moich powieści.

Zazdroszczę tej specyfiki, bo w mieście, w którym mieszkam, wszystkie lokalne gazety i portale chodzą na pasku prezydenta. Zastanawiam się, jaka jest krajowa skala takich zjawisk.
Największym sprzymierzeńcem gazety jest jej czytelnik. Jeśli on dostrzeże, że dziennikarze nie chcą poruszać ważnych dla niego spraw, które jednocześnie są niewygodne dla lokalnej władzy, szybko straci taką gazetą zainteresowanie. Nie wiem, jak to zjawisko wygląda w skali całego kraju, ale u nas większość gazet, które poklepywały rządzących po plecach lub angażowały się w lokalną politykę jako strona, dawno przestały istnieć. Większość tematów pochodzi od czytelników – oni przychodzą do naszej redakcji z problemami, a my je poruszamy na naszych łamach, także te niewygodne czy wręcz kompromitujące dla samorządów.

Udało Ci się wykreować wiarygodnych, nieco zmęczonych życiem i pokiereszowanych bohaterów, szczególnie Kalickiego i Alberta Nowackiego. Jeden kobiet nienawidzi, drugi szuka wciąż romantycznej miłości. Mnie zaciekawił, zwłaszcza w „Kociej mordzie”, poboczny wątek pewnego księdza, który – jak się okazuje – jest fanem metalu, zwłaszcza jego ekstremalnych odmian. Jestem ciekawy, ile tu prawdy, a ile zmyślenia.
To właśnie chyba bohaterowie sprawili, że zdecydowałem się na kontynuację „Kociej mordy”. Pociągała mnie myśl o rozwinięciu ich osobowości i pokazaniu, w jaki sposób to, co przeżyli, wpłynie na ich dalsze życie i kształtowanie się charakterów. Mają swoje ideały, ale są niedoskonali i przyciągają kolejne kłopoty. Oczywiście wszyscy bohaterowie są zmyśleni, ale ich cechy pewnie w jakiś sposób zostały nakreślone przez moje osobiste doświadczenia czy znajomości. Na jednym z koncertów metalowych poznałem faceta, który na co dzień był księdzem. Koło północy przestał pić piwo, bo jak stwierdził, musi dojść do siebie przed poranną mszą. Połączenie miłości do muzyki metalowej z powołaniem kapłańskim może wydawać się czymś niecodziennym, ale z drugiej strony wśród moich znajomych takiej muzyki słuchają także adwokaci, pracownicy naukowi, prokuratorzy, lekarze, więc dlaczego wymagać właśnie od księdza, by „wyrósł” z muzyki swojej młodości? Kto wie, może ten poznany na koncercie ksiądz podświadomie zainspirował mnie do stworzenia właśnie takiego bohatera?

Zresztą, jak u Orbitowskiego, można wywnioskować z lektury, że też słuchasz takiej muzyki. Twój bohater nosi sprane koszulki Iron Maiden, rozmawia ze wspomnianym już księdzem o Gorgoroth.
Muzyki metalowej słucham od ćwierć wieku i pewnie właśnie dlatego, że nie jest to tak powszechna pasja, wydała mi się na tyle interesująca, by udzielić jej trochę moim bohaterom.

Odkłamujesz nieco wizerunek fana metalu, w końcu słuchają go nie tylko długowłosi bywalcy Woodstock, ale ludzie w przekroju od lat 7 od 70.
Gdy chodziłem na koncerty metalowe na początku lat dziewięćdziesiątych, wówczas publiczność była nieco inna. Pamiętam, że wtedy ze zgrozą patrzyło się w MTV na urywki koncertów z Niemiec, na których widziało się w pierwszym rzędzie „starego faceta z wąsami w swetrze”. Dziś to rzecz normalna – miłość do muzyki metalowej łączy ludzi w różnym wieku. Dwudziestoletni metalowcy, którzy pojawiali się na koncertach w latach osiemdziesiątych, dziś przychodzą na koncerty ze swoimi dorosłymi dziećmi. Mój syn nie jest jeszcze dorosły, ale za parę tygodni wybiera się ze mną na AC/DC.

Jak myślisz, co powoduje, że my – fani metalu – lubimy o nim mówić, a gdy tworzymy fikcję, to ta muzyka zawsze pojawi się gdzieś w tle? Miłośnicy poezji śpiewanej chyba tak nie mają.
Znam wielu fanów poezji śpiewanej, ale żaden z nich z pietyzmem nie kolekcjonuje płyt, ani nie chodzi w koszulkach z logiem swych ulubionych zespołów. Metalowcy lubią epatować metalową estetyką, jeśli nie w sposób dosłowny, to chociażby właśnie przy tworzeniu fikcji. Są też czuli na tym punkcie i gdy sami czytają, doskonale wychwytują takie smaczki. Chyba podobnie jest z innymi pasjami. Od wielu lat zajmuję się sztukami walki i ta pasja też w moich książkach gdzieś się przewija.

Wywiad ukazał się na portalu wpolityce.pl
http://wpolityce.pl/kultura/260418-nasz-wywiad-z-kamilem-staniszkiem-autorem-kociej-mordy